Jasne, to eleganckie wizualne decorum, ale też coś więcej. Jako że polityka interesuje Bellocchio głównie jako kontekst, jego film to przede wszystkim rzecz o rodzinie w kryzysie – zarówno w
W moim prywatnym gabinecie figur woskowych Marco Bellocchio zajmuje zaszczytne miejsce obok Dua Lipy, Jamesa Camerona i Zlatana Ibrahimovica – nie wiem, do czego musiałby się posunąć, żeby moja miłość osłabła choćby o jedno westchnienie. To mój ulubiony, żywy lub martwy, klasyk włoskiego kina. Może dlatego, że nie lubi kleru. A być może dlatego, że nie nurza się w bajorku autotematyzmu, nie potrzebuje terapii (a przynajmniej – terapii kamerą), a na jesieni życia wciąż pozostaje reżyserem Tematów. Tak było w "Pięściach w kieszeni", które pozostają najbardziej trzeźwym z manifestów gniewnej włoskiej młodzieży lat 60. Tak było w wybitnym "Witaj, nocy", gdzie opowieść o porwaniu i zabójstwie premiera Aldo Moro zamienił w wielki współczesny moralitet. I tak jest w "Rapito" – historii żydowskiego chłopca uprowadzonego przez papieża Piusa IX i przechrzczonego wbrew woli zrozpaczonej rodziny.
Anna Camerlingo
Casus jednego z siedmiorga dzieci Momolo Mortary jest dobrze udokumentowany. Chłopak został zabrany ze swojego domu w Bolonii w 1953 roku i jak stało w papieskich dokumentach, został ochrzczony wiele lat wcześniej, w tajemnicy przed ojcem. Tamtejsze prawo zabraniało innowiercom wychowywać katolickie dzieci, lecz to, co na początku było jedynie kolejnym punktem węzłowym w napiętych relacjach miejscowych Żydów oraz kościelnej władzy, w konsekwencji stało jednym z katalizatorów unifikacji Włoch. Pod względem strategii estetycznej, Bellocchio podąża za tym wyimkiem z podręcznika – przechodzi od szczegółu do ogółu, od detalu do zamaszystej panoramy. W pierwszej scenie widzimy zatrzymanie chłopca, dusimy się w ciasnej izbie wraz z jego ojcem, matką i rodzeństwem, kamera zagląda nam prosto w oczy. W finale – dzięki rozległej politycznej perspektywie – "Rapito" będzie już oddychać szerokimi planami, długimi ujęciami i scenami zbiorowymi.
Jasne, to eleganckie wizualne decorum, ale też coś więcej. Jako że polityka interesuje Bellocchio głównie jako kontekst, jego film to przede wszystkim rzecz o rodzinie w kryzysie – zarówno w kryzysie tożsamościowym, jak i w kryzysie wiary. Cała struktura narracyjna staje się natomiast pejzażem świadomości rodziców małego Edgardo – z ich perspektywy walka o wyszarpanie dziecka z rąk papieża to tak naprawdę wyścig z czasem. Włączony w obręb katolickiej wspólnoty, chłopak uczy się pilnie przez całe ranki, a z lokalnych przysmaków najbardziej smakuje mu hostia. Zaś zdesperowana rodzina wytacza najcięższe działa: podburza żydowską społeczność, naciska na redaktorów i kronikarzy, szuka pomocy w rabinacie, śle listy do Ameryki. "Jeśli zapomni, że jest Żydem, stracimy go na zawsze" – lamentuje ojciec. Edgardo tymczasem rzuca się do matczynych stóp, krzyczy, wierzga, płacze. Nie zapomina. Do czasu.
Słabość Bellocchio do melodramatycznych klisz w rodzaju łkających smyczków czy dudniących bębnów czyni z "Rapito" kino o nieco mniejszej sile rażenia – sporo tu tautologii w obrazie, jeszcze więcej na ścieżce dźwiękowej. Nie da się jednak ukryć, że do pewnego stopnia ten rodzaj poetyki spina się z tematem. Jeśli reżyser portretuje papieską świtę jako podkręcających wąsy mafiozów, to tylko po to, by z czasem odsłonić kolejne warstwy ich skomplikowanych charakterów. Jeśli sadza nas pomiędzy trąbą jerychońską a wzmacniaczem, to zwykle po to, by operowo podbić stawkę i emocje. Dość powiedzieć, że aktorzy bez trudu odnajdują się w tej konwencji: grający ojca Fausto Russo Alesi i wcielająca się w matkę Barbara Ronchi dają popis powściągliwego aktorstwa, balansują na granicy bezustannej rezygnacji oraz determinacji płynącej z pojedynczych zrywów. Może jednak ktoś wyciągnie pomocną dłoń. Może jeszcze się uda.
Antysemityzm jest tematem filmu Bellocchio w takim samym stopniu, co korumpująca moc władzy. Rzadziej wyrażana wprost, częściej ukryta w protekcjonalnych tyradach; niechęć do Żydów to w optyce reżysera żelazna reguła katolickiej etykiety. I choć sam język filmowy jest dość przezroczysty stylistycznie, ogląda się te zderzenia światów na krawędzi fotela. Bellocchio z aptekarską precyzją odmierza elementy thrillera, psychodramy, politycznego traktatu, a nawet dickensowej opowieści inicjacyjnej. Zszywa to wszystko niewidzialną nicią – głęboko humanistyczną refleksją na temat społecznej i religijnej podmiotowości. Jak dla mnie, kolejne zwycięstwo. Ale nie wierzcie mi na słowo.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu