Recenzja filmu

Porwany (2023)
Marco Bellocchio
Paolo Pierobon
Fausto Russo Alesi

Teoria chaosu

Jasne, to eleganckie wizualne decorum, ale też coś więcej. Jako że polityka interesuje Bellocchio głównie jako kontekst, jego film to przede wszystkim rzecz o rodzinie w kryzysie – zarówno w
W moim prywatnym gabinecie figur woskowych Marco Bellocchio zajmuje zaszczytne miejsce obok Dua Lipy, Jamesa Camerona i Zlatana Ibrahimovica – nie wiem, do czego musiałby się posunąć, żeby moja miłość osłabła choćby o jedno westchnienie. To mój ulubiony, żywy lub martwy, klasyk włoskiego kina. Może dlatego, że nie lubi kleru. A być może dlatego, że nie nurza się w bajorku autotematyzmu, nie potrzebuje terapii (a przynajmniej – terapii kamerą), a na jesieni życia wciąż pozostaje reżyserem Tematów. Tak było w "Pięściach w kieszeni", które pozostają najbardziej trzeźwym z manifestów gniewnej włoskiej młodzieży lat 60. Tak było w wybitnym "Witaj, nocy", gdzie opowieść o porwaniu i zabójstwie premiera Aldo Moro zamienił w wielki współczesny moralitet. I tak jest w "Rapito" – historii żydowskiego chłopca uprowadzonego przez papieża Piusa IX i przechrzczonego wbrew woli zrozpaczonej rodziny. 


Casus jednego z siedmiorga dzieci Momolo Mortary jest dobrze udokumentowany. Chłopak został zabrany ze swojego domu w Bolonii w 1953 roku i jak stało w papieskich dokumentach, został ochrzczony wiele lat wcześniej, w tajemnicy przed ojcem. Tamtejsze prawo zabraniało innowiercom wychowywać katolickie dzieci, lecz to, co na początku było jedynie kolejnym punktem węzłowym w napiętych relacjach miejscowych Żydów oraz kościelnej władzy, w konsekwencji stało jednym z katalizatorów unifikacji Włoch. Pod względem strategii estetycznej, Bellocchio podąża za tym wyimkiem z podręcznika – przechodzi od szczegółu do ogółu, od detalu do zamaszystej panoramy. W pierwszej scenie widzimy zatrzymanie chłopca, dusimy się w ciasnej izbie wraz z jego ojcem, matką i rodzeństwem, kamera zagląda nam prosto w oczy. W finale – dzięki rozległej politycznej perspektywie – "Rapito" będzie już oddychać szerokimi planami, długimi ujęciami i scenami zbiorowymi.  

Jasne, to eleganckie wizualne decorum, ale też coś więcej. Jako że polityka interesuje Bellocchio głównie jako kontekst, jego film to przede wszystkim rzecz o rodzinie w kryzysie – zarówno w kryzysie tożsamościowym, jak i w kryzysie wiary. Cała struktura narracyjna staje się natomiast pejzażem świadomości rodziców małego Edgardo – z ich perspektywy walka o wyszarpanie dziecka z rąk papieża to tak naprawdę wyścig z czasem. Włączony w obręb katolickiej wspólnoty, chłopak uczy się pilnie przez całe ranki, a z lokalnych przysmaków najbardziej smakuje mu hostia. Zaś zdesperowana rodzina wytacza najcięższe działa: podburza żydowską społeczność, naciska na redaktorów i kronikarzy, szuka pomocy w rabinacie, śle listy do Ameryki. "Jeśli zapomni, że jest Żydem, stracimy go na zawsze" – lamentuje ojciec. Edgardo tymczasem rzuca się do matczynych stóp, krzyczy, wierzga, płacze. Nie zapomina. Do czasu. 

Słabość Bellocchio do melodramatycznych klisz w rodzaju łkających smyczków czy dudniących bębnów czyni z "Rapito" kino o nieco mniejszej sile rażenia – sporo tu tautologii w obrazie, jeszcze więcej na ścieżce dźwiękowej. Nie da się jednak ukryć, że do pewnego stopnia ten rodzaj poetyki spina się z tematem. Jeśli reżyser portretuje papieską świtę jako podkręcających wąsy mafiozów, to tylko po to, by z czasem odsłonić kolejne warstwy ich skomplikowanych charakterów. Jeśli sadza nas pomiędzy trąbą jerychońską a wzmacniaczem, to zwykle po to, by operowo podbić stawkę i emocje. Dość powiedzieć, że aktorzy bez trudu odnajdują się w tej konwencji: grający ojca Fausto Russo Alesi i wcielająca się w matkę Barbara Ronchi dają popis powściągliwego aktorstwa, balansują na granicy bezustannej rezygnacji oraz determinacji płynącej z pojedynczych zrywów. Może jednak ktoś wyciągnie pomocną dłoń. Może jeszcze się uda. 

Antysemityzm jest tematem filmu Bellocchio w takim samym stopniu, co korumpująca moc władzy. Rzadziej wyrażana wprost, częściej ukryta w protekcjonalnych tyradach; niechęć do Żydów to w optyce reżysera żelazna reguła katolickiej etykiety. I choć sam język filmowy jest dość przezroczysty stylistycznie, ogląda się te zderzenia światów na krawędzi fotela. Bellocchio z aptekarską precyzją odmierza elementy thrillera, psychodramy, politycznego traktatu, a nawet dickensowej opowieści inicjacyjnej. Zszywa to wszystko niewidzialną nicią – głęboko humanistyczną refleksją na temat społecznej i religijnej podmiotowości. Jak dla mnie, kolejne zwycięstwo. Ale nie wierzcie mi na słowo.
1 10
Moja ocena:
8
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?